Norwegia 2015

DSC_1000356_slimOd dłuższego czasu chodził mi po głowie pomysł na dalszy wyjazd skuterem. W końcu w tym roku się udało. Zapraszam do opisu naszej wyprawy do Norwegii.

Dlaczego Norwegia? – Nigdy wcześniej nie byłem w Skandynawii i ciągnęło mnie w tamtym kierunku. Do tej wyprawy zainspirował mnie podobny wyjazd opisany na Burgmanii (http://www.burgmania.net/index.php?option=com_content&view=article&id=834:droga-trolli-2012&catid=11&Itemid=123&lang=pl). Poza tym chciałem sprawdzić czy faktycznie fiordy jedzą z ręki 🙂

Zanim jednak o samym wyjeździe to kilka słów o przygotowaniach, bo nie obeszło się tutaj bez przygód. Wiadomo, że na taki wyjazd trochę rzeczy ze sobą trzeba zabrać szczególnie, że jednym skuterem miały podróżować dwie osoby. Skuter fabrycznie wyposażony jest w kufer centralny. Jednak to stanowczo za mało. Postanowiłem więc dołożyć kufry boczne i tutaj niespodzianka … do Hondy, firma GIVI nie produkuje stelaży 🙁 . Kupiłem więc stelaże od Yamahy Fazer i przerobiłem tak, aby pasowały do mojej Hondy. Z prawą stroną poszło zupełnie sprawnie. Z lewej stronie niestety zupełnie nie ma do czego przymocować, więc było dużo kombinowania aby utworzyć dodatkowy punkt mocowania bez ingerencji w konstrukcję pojazdu.

Kolejny punkt przygotowań to miejsce na nawigację. Za nawigację posłużył mój telefon „opakowany” w wodoodporną obudowę z zainstalowaną AutoMapą. Aby jednak kilka godzin dziennie chciał pracować i pokazywać trasę musiałem mu dostarczyć zasilanie. SW-T600 niestety nie posiada gniazda 12V. Honda zrezygnowała z tego luksusu w tym modelu choć poprzednik (Silverwing) takie gniazdo posiadał. U mnie zostało jedynie przetłoczenie w plastiku, które postanowiłem do tego celu wykorzystać. Jak się później okazało nie był to do końca dobry pomysł ale o tym później.

 

Sobota (27.06) – 481 km

Nadszedł w końcu dzień wyjazdu.

Na pierwszy dzień podróży zaplanowany był dojazd do Gdyni, skąd prom miał nas zabrać do Szwecji (Karlskrona). Jako, iż prom mieliśmy dopiero o 21-szej poranek był niespieszny. Wyjazd zaplanowany na 12-tą aby spokojnie dojechać na miejsce i zdążyć jeszcze zjeść jakąś rybkę. Niestety okazało się, że pakowanie zajęło zdecydowanie więcej czasu niż zakładaliśmy i finalnie ruszyliśmy o 14:30.

Więc w końcu jedziemy. Najpierw kawałek do Warszawy a stamtąd na autostradę A2 i A1 do Gdyni. Skuter załadowany na maksa prowadzi się trochę jak ciężarówka a nie jednoślad. Muszę też pogodzić się z tym, że nie przecisnę się między samochodami (kufry boczne znacznie zwiększyły gabaryty skutiego). Słoneczko pięknie świeci a nawigacja pokazuje, że zdążymy dojechać i będziemy mieli trochę zapasu na obiad. Tak przynajmniej było na początku. Im więcej kilometrów przejechanych tym nawigacja pokazuje coraz późniejszy czas dojazdu. Na początku zwalałem to na fakt, iż nie jadę z maksymalną dozwoloną na autostradzie prędkością tylko ok. 120 km/h. Zaczynam więc przyspieszać bo z czasem dojazdu jest coraz gorzej. Niestety efektów brak a czas dojazdu już przekracza 21-szą. Zaczyna się robić nerwowo. W końcu decyzja: stajemy i patrzymy o co chodzi z tą nawigacją. Po restarcie telefonu czas poprawił się o prawie 2 godziny 🙂 . Najprawdopodobniej wyznaczając trasę wbiłem jakiś punkt pośredni, którego nawigacja nie odhaczyła jako przejechany a ja od niego się oddalałem. Finalnie do Gdyni dojeżdżamy 19:30 i zamiast rybki zaliczamy jedzenie w fast-foodzie.

Promem będziemy płynęli pierwszy raz więc trochę stresujemy się godziną 20-tą jaką mamy wyznaczoną do odprawy. Na przystani meldujemy się 20:10 i okazuje się, że wcale nie trzeba było się tak spieszyć, gdyż jeszcze trwa rozładunek. Na placu zostaliśmy ustawieni wraz z innymi motocyklami i cierpliwie czekamy na swoją kolejność wjazdu na prom. Finalnie cierpliwości trzeba było mieć bardzo dużo bo motocykle zostały zapakowane na prom jako jedne z ostatnich pojazdów 🙁 .

Po przypięciu Hondy udajemy się do naszej kajuty. Tutaj również nie jest tak prosto – brak doświadczenia w takich wyjazdach. Wszystkie rzeczy podręczne powinniśmy mieć spakowane w jakiś mały plecak wrzucony do kufra. Niestety rzeczy, które były nam potrzebne na promie mieliśmy rozłożone na dwa boczne kufry. Trzeba było więc je zabrać ze sobą (ok. 15 kg każdy). Dodatkowo do zabrania torba z przekroku, kaski, kurtki a temperatura w ładowni dość makabryczna.

W końcu udało się dostać do kajuty, rozlokować i wyjść na pokład aby pożegnać się z Gdynią przy okazji popijając złocisty napój 🙂 .

Morze bardziej przypomina jezioro więc zapowiada się spokojna noc.

 

Niedziela (28.06) – 640 km

Przelot przez Szwecję

Szwecja przywitała nas pogodnym niebem i całkiem sympatyczną temperaturą. W planach na dzień dzisiejszy przejazd do Løken (okolice Oslo), gdzie mamy zaplanowany pierwszy nocleg. Przed nami do przejechania 640 km, więc bez zbędnego ociągania ruszamy w drogę. Tym razem nie ma pędzenia bo perspektywa wysokiego szwedzkiego mandatu skutecznie studzi zapadł do mocniejszego odkręcenia gazu. Jedziemy więc spacerowym tempem (70 km/h poza terenem zbudowanym) podziwiając pierwsze skandynawskie krajobrazy. Od początku zostajemy skierowani na objazd, więc podążamy bocznymi drogami. Nie jest zbyt szeroko ale asfalt równiutki więc jedzie się bardzo dobrze. Przed granicą szwedzko-norweską dopada nas mały deszczyk. Na szczęście dość szybko się kończy. Na miejsce docieramy późnym popołudniem bez żadnych dodatkowych atrakcji.

U rodziny u której nocujemy spotykamy się pierwszy raz z „hytką” (hytte). Jak się później okaże hytki tak polubimy, że nie będzie nam się chciało rozbijać namiotu 🙂 .

Poniedziałek (29.06) – 228 km

Zwiedzanie Oslo

Pierwotny plan zakładał zwiedzanie Oslo i nocleg na kempingu w Drammen. Postanawiamy jednak, że najpierw pojedziemy na kemping, zostawimy wszystkie niepotrzebne rzeczy i bez bagażu wrócimy na zwiedzanie Oslo. Wynajmujemy więc hytkę, robimy szybkie przepakowanie i wracamy do Oslo.

W Oslo zaczynamy od Muzeum Łodzi Wikingów na półwyspie Bygdøy. Chcieliśmy również zobaczyć Muzeum Fram ale ceny biletów tego pierwszego przekonały nas, że jedno muzeum wystarczy.

Jedziemy więc w kierunku starego miasta. Widzę ustawione parkometry. Niestety nie ma żadnej informacji odnośnie tego, czy jednoślady również wnoszą opłatę za parkowanie (zapamiętać na przyszłość aby sprawdzić to przed wyjazdem). Pytam się osoby wysiadającej właśnie z samochodu ale niestety nie wie jak to wygląda w przypadku motocykli. Na szczęście idzie gość z kaskiem w ręku – ten zapewne będzie wiedział jak to wygląda. Okazuje się, że na równoległej uliczce jest bezpłatny parking dla motocykli. Zostawiamy więc Hondę i ubrania motocyklowe i ruszamy na zwiedzane.

Przyznaję, że Oslo nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Może dlatego, że odbiliśmy się np. od drzwi Katedry (krótkie godziny otwarcia). Pałac Królewski na końcu głównej ulicy (Karl Johans gate) też jakoś nas nie powalił. Zdecydowanie bardziej podobała mi się Twierdza Akershus. Niestety tutaj również oglądamy tylko z zewnątrz, gdyż za późno na zwiedzanie.

Kolejny punkt programu to Park Rzeźb Vigelanda. No cóż … ustawione tutaj 212 rzeźby Gustava Vigelanda są dość kontrowersyjne. Sam park jest olbrzymi (80 hektarów). Dużo w nim pięknie utrzymanej zieleni przeplecionej licznymi ścieżkami.

Ostatni punkt na liście dnia dzisiejszego to skocznia Holmenkollen położona na zalesionym wzgórzu na przedmieściu Oslo. Jadąc do skoczni zaliczamy pierwsze strome podjazdy i serpentyny. Skuti radzi sobie dobrze ale trzeba pamiętać, że pozbawiony jest wszelkiego bagażu – zobaczymy co będzie później. Skocznia robi na mnie duże wrażenie. Wprost nie mogę sobie wyobrazić jak można skakać z czegoś takiego? Na szczycie skoczni jest punkt widokowy z którego rozpościera się panorama Oslo. Niestety wiem to tylko z przewodnika, gdyż jest już 22-ga i wszystko dawno zamknięte. Zupełnie mój „zegar wewnętrzny” nie jest w stanie ocenić, która godzina gdyż mimo, iż późno to jest zupełnie widno …

Na kemping docieramy dopiero w okolicach 23-ciej (nadal widno).

 

Wtorek (30.06) – 326 km

Przejazd na kemping Sirdal

Zapowiada się bardzo ładny dzień – błękitne niebo z białymi obłoczkami 🙂

Rozpoczynamy od zwiedzania tunelu. Tak, tunelu bo jest on jedyny w swoim rodzaju (przynajmniej ja nie słyszałem nigdy o drugim takim). „Spiralen” to tunel w kształcie korkociągu, którego wlot znajduje się na wysokości ok. 50 m n.p.m a po przejechaniu 1650 m (sześć zwojów) wyjeżdżamy na szczyt wulkanicznego wzgórza Bragernesåsen (200 m n.p.m). Tunel został wybudowany w 1961 roku na 150-lecie miasta. Przejazd tunelem jest płatny ale opłata nie dotyczy motocykli 🙂

Reszta dzisiejszego dnia zakłada jedynie przejazd z punktu A do punktu B, czyli z kempingu w Drammen do kempingu Sirdal, który miał stanowić bazę wypadową do Preikestolen. Okazało się jednak, że droga prowadzi przez płaskowyż, który dostarczył nam mnóstwo zimowych wrażeń. Jesteśmy pod wielki, olbrzymim wrażeniem tutejszego krajobrazu.

„Wieczorem” docieramy do kempingu w Sirdal, który okaże się najładniejszym kempingiem na całej naszej trasie.

Środa (1.07) – 268 km

Preikestolen

Zapowiada się kolejny piękny dzień. Po śniadanku ruszamy w kierunku Preikestolen. Dojeżdżając na miejsce zjeżdżamy z głównej drogi i ostatni odcinek (ok. 5 km) jedziemy boczną wąską i stromą drogą. Nawigacja pokazuje ok. 2 km do celu a my stajemy w korku 🙁

Za chwilę okazuje się, że wszystkie samochody kierowane są na dolny parking. Nam pozwalają jechać dalej na parking górny – znowu przewaga jednośladu 🙂

Na miejscu zdejmujemy ciuchy motocyklowe i razem z kaskami przypinamy wszystko linkami rowerowymi do skutiego. Generalnie podobno można zostawić luzem ale jednak wolałem nie ryzykować …

Ruszamy. Już po kilku minutach marszu zastanawiam się czy ja koniecznie muszę wejść na tą półkę. Po kolejnych kilkunastu próbuję przekonać żonę do odwrotu, gdyż dla osoby, która większość dnia spędza przy biurku taki wysiłek jest po prostu morderczy … „Druga połówka” jednak mnie skutecznie mobilizuje do dalszego marszu. Po drodze nie mogę wyjść z podziwu dla osób, które „budowały” ten szlak. Na stromych odcinkach skały ułożone są w ten sposób, że tworzą schody ułatwiające podejście (szkoda, że nie schody ruchome 🙂 ). Mimo, iż wysiłek był wielki i kosztował mnie wiele potu to widok z góry jest faktycznie rewelacyjny. Startowaliśmy z poziomu 270 m n.p.m. i po przejściu prawie 4 km dotarliśmy na półkę, która jest 604 m nad lustrem Lysefjord.

Powrót na parking choć fizycznie kosztuje mniej energii, to również jest wycieńczający i pod koniec nogi odmawiają posłuszeństwa. Gdybym tutaj jeszcze raz przyjechał to na szlak trzeba się wybrać zdecydowanie wcześniej. My byliśmy koło 11-tej i na szlaku czułem się jak na Marszałkowskiej ze względu na ilość ludzi. Również sama półka była mocno obłożona.

Po ponownym zapakowaniu się w ciuchy motocyklowe jedziemy w kierunku kempingu.

Czwartek (2.07) – 190 km

Trolltunga

Kolejny przepiękny dzień – na razie widać, że mamy farta 🙂

Po wczorajszym teście wykazujący mój totalny brak kondycji, dość sceptycznie jestem nastawiony do kolejnego punktu wycieczki, czyli Języka Trolla (Trolltunga). W przewodniku podają, że trzeba sobie na taką wycieczkę zarezerwować 6-7 godzin. Zapada jednak decyzja, że jedziemy i spróbujemy go zdobyć.

Po drodze do Języka Trolla natrafiamy na piękny wodospad Låtefossen (165 metrów wysokości). Jest on wyjątkowy, gdyż składa się z dwóch oddzielnych strumieni spływających z jeziora Lotevatnet i łączących się ze sobą w środku wodospadu.

Na miejsce docieramy koło południa. Przy parkingu stoi automat do wniesienia opłaty. Ponownie mam dylemat czy motocykle płacą, czy nie. Niestety punkt informacji ma kilkugodzinną przerwę. Na wszelki wypadek kupuję bilet. Podobnie jak dnia poprzedniego przypinamy wszystkie cichy do skutiego i ruszamy pod górę.

Nie mogę odżałować, że nie działa kolejka, która według przewodnika funkcjonowała w tym miejscu do 2004 roku i pokonywała pierwszą stromiznę.

No cóż, nie ma jej, to nie – ruszamy. Bardzo szybko dochodzę do wniosku, że wczorajsza półka skalna to był pikuś w porównaniu z tym podejściem. Na szczęście dzisiaj bardziej powiewa. Mimo tego pot spływa ze mnie strumieniami 🙁

Po pokonaniu stromego podejścia wchodzimy na bardziej płaski odcinek szlaku i spotykamy się ze śniegiem. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się iść w krótkich spodenkach po śniegu 🙂

Po drodze mijamy wiele strumieni. Niektóre mniejsze i łatwiej je pokonać, niektóre większe i trzeba przeskakiwać po kamieniach. W końcu docieramy do dużego strumienia, przez który nie widzimy możliwości przejść suchą nogą. Słyszymy, że obok rozmawiają Polacy wracający już w kierunku parkingu. Okazuje się, że wystartowali z parkingu o 8-mej i rano przeszli przez strumień bez problemu. W drodze powrotnej musieli zdjąć buty, gdyż woda już sięgała połowy łydki. Opowiadają nam, że wyżej jest jeszcze trudniej bo idzie się cały czas po mokrym śniegu. Robimy więc szybką naradę i postanawiamy się poddać 🙁 . Głównie obawiamy się poziomu wody za kilka godzin gdy będziemy wracać. Poza tym dochodzimy do wniosku, że to trochę przerasta nasze możliwości (głównie moje).

Finalnie przeszliśmy około 5 km z dystansu 22 km (11 km w jedną stronę). Patrząc na nasz czas, szacuję, że całość zajęłaby nam jakieś 8-10 godzin.

Po chwili oddechu ruszamy w kierunku Bergen a dokładniej kempingu Lone Camping na przedmieściach Bergen. To zdecydowanie największy i najdroższy kemping na naszej trasie. Na niebie zbierając się ciemne chmury i już po rozlokowaniu się w hytce zaczyna padać.

 

Piątek (3.07) – 202 km

Bergen

Dzisiaj niestety niebo zasnute chmurami. Na szczęście nie pada, więc ruszamy w kierunku centrum Bergen. Kolejne miejsce w którym mam dylemat co zrobić z Hondą. Udaje nam się jednak wypatrzyć, miejsce w którym zaparkowanych jest dużo motocykli i jest jedna wolna miejscówka jakby specjalnie dla nas. Zostawiamy więc skutiego z kaskami i ruszamy na zwiedzanie. Dzisiaj nie jest zbyt ciepło, więc kurtki zabieramy ze sobą.

Pierwszy na naszej trasie jest targ rybny. Nie jestem smakoszem owoców morza ale ilość zgromadzonych tutaj okazów może zawrócić w głowie. Bardzo podoba nam się architektura drewnianej zabudowy Bryggen. Obecnie większość lokali na parterze (i nie tylko) to sklepy i knajpki. Ruszamy więc na „shopping” aby zaopatrzyć się w pamiątki z podróży.

Dzisiaj mamy w planie przejechać jeszcze dosyć sporo kilometrów więc, szybko zwiedzamy zamek Bergenhus i udajemy się w kierunku kolejki linowo-terenowej Fløibanen wiodącej na szczyt góry Fløyen. Rozpościera się stąd panorama na całe Bergen. W drogę powrotną udajemy się „z buta” schodząc w dół urokliwymi uliczkami. W przewodniku napisali, że miasto słynie z największej na świecie amplitudy opadów (średnio rocznie ponad 2000 mm) – sprawdziliśmy to na własnej skórze. Zaciągnęło się totalnie i z nieba leci mżawka. Zanim wróciliśmy do portu byliśmy dobrze zmoczeni. Aby złapać mały oddech i nabrać sił na dalszą podroż wracamy na targ rybny, gdzie kupujemy sobie kanapki.

W końcu przestaje padać i możemy ruszyć w dalszą drogę. W planach na dzień dzisiejszy była jeszcze Droga Śnieżna ale tutaj po raz kolejny wyszedł mój brak doświadczenia w planowaniu takich wyjazdów. Jakoś zupełnie nie przewidziałem, że Bergen zajmie nam tyle czasu. Nie damy rady dojechać do wcześniej ustalonego celu. Jedziemy więc w kierunku Aurlandsvangen (początek Drogi Śnieżnej) i po drodze wypatrujemy miejsca na nocleg. Pod wieczór (w sensie ok. 20-tej bo o wieczorze ciężko tutaj powiedzieć) zajeżdżamy na kemping. Niestety hytek wolnych brak. Rozbijamy więc drugi raz namiot.

Sobota (4.07) – 415 km

Wiele Dróg …

Dzisiaj ponownie czyste niebo. Skuti spakowany. Ruszamy na Drogę Śnieżną.

Po drodze zatrzymujemy się w punkcie widokowym Stegastein. Jest rewelacyjnie. Góry, błękitne niebo a w dole Aurlandsfjord. Wspinamy się coraz wyżej. Krajobraz zmienia się na zupełnie zimowy. Na Trolltundze widzieliśmy całkiem sporo śniegu a tutaj to już prawdziwa zima. Przy drodze kilkumetrowe zaspy śniegu a miejscami wszystko przykryte śniegiem jak okiem sięgnąć. Przejazd całej Drogi Śnieżnej (48 km) zajął nam 1,5h. Zjazd w kierunku Lærdalsøyri niestety nie był zbyt przyjemny ze względu na bardzo kiepską jakość nawierzchni. Był to jeden z tych nielicznych odcinków gdzie nawierzchnia była naprawdę podła.

Jedziemy w kierunku Geiranger aby obejrzeć Geirangerfjord. Po drodze w jednym z tuneli stwierdziłem, że jakoś wyjątkowo ciemno. Po wyjechaniu zatrzymaliśmy się i odkryłem przyczynę tych ciemności – przepalona żarówka w reflektorze. Na szczęście była to jedyna awaria w czasie całego wyjazdu.

Droga nr 63 prowadzi nas ponownie w górę. Tym razem jest to Droga Orłów z której odbijamy aby wjechać na Dalsnibba (1500 m n.p.m.). Droga prowadząca na szczyt jest płatna i tym razem opłata dotyczy również motocykli 🙁 . Ze szczytu rozpościera się wspaniała panorama gór.

Ze szczytu zjeżdżamy ponownie w dół do Geiranger gdzie oglądamy wodospad. Zaczyna się robić późno a przed nami jeszcze Droga Trolli. Zjechaliśmy w dolinę więc przed nami kolejna wspinaczka do punktu widokowego z którego rozpościera się wspaniały widok na Drogę Trolli. Na miejsce docieramy 20:30 więc słońce rzuca już duże cienie ze szczytów górskich otaczających drogę. Po krótkim odpoczynku ruszamy w dół na poszukiwanie noclegu.

Droga Trolli choć bardzo znana nie zrobiła na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Nie można jej odmówić uroku ale w dniu dzisiejszym bardziej podobała mi się Droga Śnieżna czy też wjazd na szczyt Dalsnibba.

Dzisiejszy dzień był bardzo intensywny. Podróż zajęła nam 13 godzin więc pewna część ciała mówiła już wyraźnie „dosyć na dziś” 🙂

 

Niedziela (5.07) – 500 km

Trasa Atlantycka

Przed nami ostatni dzień przemieszczania się na północ. Później zacznie się powrót do domu.

Po śniadanku ruszamy w drogę. Dzisiaj nie będzie żadnego wdrapywania się na góry. Jedziemy pięknymi drogami wzdłuż wybrzeża i w okolicach południa docieramy do Trasy Atlantyckiej. Cała Trasa według przewodnika ma 8 km i rozciąga się między miastami Molde i Kristiansund. W rzeczywistości jednak sam najciekawszy odcinek ma długość jedynie kilku kilometrów. Czujemy niedosyt. Jedziemy więc w przeciwnym kierunku, robimy sobie „piknik” na skałkach nad wodą i ponownie pokonujemy Trasę. Do miasta Kristiansund dojeżdżamy tunelem pod Oceanem Atlantyckim. Jest to jedyny tunel za przejazd którym musimy zapłacić.

W odróżnieniu od wcześniejszych dni obieramy kierunek na południe, czyli rozpoczynamy powrót do domu. Do tej pory (poza Bergen) pogoda nas rozpieszczała. Prognoza na najbliższą noc i dzień kolejny nie napawa optymizmem. Niebo coraz bardziej przysłaniają ciemne chmury 🙁

Zajeżdżamy na kemping na którym okazuje się, że wolnych hytek brak. Rozstawiać namiotu przy takich prognozach nie bardzo nam się uśmiecha. Na szczęście bardzo sympatyczna pani z recepcji wykonuje dwa telefony i rezerwuje dla nas hytkę na oddalonym o kilka kilometrów kempingu.

 

Poniedziałek (6.07) – 416 km

Deszcz i wiatr

Poranek jest deszczowy. Prognozy mówią, że w drugiej części dnia powinno być lepiej. Czekamy więc z nadzieją, że faktycznie przestanie padać. Teoretycznie do 12-tej powinniśmy opuścić hytkę więc mimo nadal padającego deszczu zaczynamy się pakować. Finalnie ruszamy około 12:45. Deszcz nadal pada choć już nie tak intensywnie jak rano. Ruch też jakby większy. Wszystko przez to, że wcześniej raczej trzymaliśmy się bocznych dróg a tym razem jedziemy główną prosto na Oslo. Po kilkunastu kilometrach przestaje padać ale dokucza nam bardzo czołowo-boczny wiatr, który według prognoz w porywach osiąga 60 km/h.

W ciągu całego dnia zmoczyło nas jeszcze kilka razy ale na szczęście niegroźnie. Pod wieczór docieramy na ostatni kemping w Norwegii w miejscowości Halden (blisko granicy norwesko-szwedzkiej). Kemping położony jest na terenie historycznych zabudowań więc korzystając z tego, że widno ruszamy trochę pozwiedzać.

 

Wtorek (7.07) – 579 km

Wiatr, wiatr i wiatr

Dzisiaj ostatni dzień w Skandynawii – kierunek Karlskrona. Niebo zdecydowanie ładniejsze ale wiatr nadal bardzo mocy. Po śniadanku idziemy jeszcze pozwiedzać teren Twierdzy Fredriksten.

W końcu ruszamy. Po kilku kilometrach wjeżdżamy do Szwecji i jadąc cały czas główną drogą walczymy z bardzo uciążliwym wiatrem. Dzisiaj nie wydarzyło się nic specjalnie ważnego. Po prostu kolejne kilometry nawijane na koła.

Tym razem z pewnym zapasem czasowym stawiamy się na odprawie promowej. W drodze powrotnej na prom melduje się kilkanaście motocykli (skuter tylko jeden 🙂 ). Lepiej też idzie załadunek i motocykle zostają zapakowane jako jedne z pierwszych. Nauczeni doświadczeniem z poprzedniego rejsu jesteśmy przepakowani i do kajuty zabieramy tylko kufer centralny, gdzie mamy wszystkie potrzebne rzeczy. Reszta pozostaje na skutim.

Po rozlokowaniu się w kajucie, idziemy na kolację. Trochę obawiamy się jak będzie wyglądał Bałtyk przy takim wietrze ale kapitan zapowiada dobrą pogodę. Faktycznie rejs do kraju przebiega bez dodatkowych przygód.

 

Środa (8.07) – 400 km

Polska

Po zjechaniu z promu jedziemy w kierunku mola w Sopocie. Na molo spotykamy Polaków, którzy razem z nami przypłynęli promem – widocznie nie tylko my chcieliśmy odwiedzić Sopot 🙂

Na plaży zjadamy śniadanko i ruszamy w kierunku domu. Tym razem w kierunku na Warszawę wybieram „starą siódemkę”. Miejscami jest ona już trasą S7 z ładną nawierzchnią. Jest jednak nadal wiele kilometrów starej drogi z dziurami i koleinami. Kierowcy jakoś też tak strasznie pędzą, wyprzedzają na trzeciego a ograniczenia prędkości zdają się nie istnieć czyli „witamy w kraju” …

Już poprzedniego dnia pojawił się pierwszy raz problem z nawigacją (telefonem). Nie chciał się ładować. Poprawa kabelków rozwiązała problem. Dzisiaj powtórka. Bateria rozładowana całkowicie i nie chce się ładować. Tym razem poprawianie kabelków nie przyniosło efektu. To jest ten z punktów, który nie był do końca przemyślany. Jak pisałem na początku, zamontowałem gniazdko 12V w schowku. Jednak aby zasilić telefon, który jest na zewnątrz trzeba było przyciąć kabelek pokrywą schowka. Podejrzewam, że takie przycinanie nie wyszło mu na zdrowie i to jest przyczyna problemów z ładowaniem. Na przyszłość zasilanie trzeba będzie rozwiązać inaczej.

W drodze do domu ponownie przez cały dzień nadal walczymy z silnym wiatrem. W okolicach Warszawy natrafiamy godziny szczytu i ze względu na szerokość skutiego stoimy grzecznie w korku 🙁

Na ostatnich kilometrach przed domem dopada nas ulewa …

 

Podsumowanie

Łącznie przejechaliśmy 4645 km. Wypaliliśmy 220 l benzyny. Dało to średnią 4,74 l/100km, przy czym najmniejsze spalanie jakie się udało uzyskać wypadło w górzystym terenie Norwegii (3,98 l/100km) a najwyższe na autostradzie (5,91 l/100km) gdy starałem się nadrobić czas błędnie wskazywany przez nawigację. Zużycia oleju nie zaobserwowałem wcale.

 

4 komentarze do “Norwegia 2015”

  1. Super wyprawa, piękny reportaż aż miło się czyta. Domyślamy się, że wrażenia są niepowtarzalne. Gratulacje Aga i Piotr

  2. Super opis. czytając to czułam jak bym była z wami na tej wyprawie, zazdroszczę super .
    gratuluje Małgorzata Wójciuk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *