
Pierwotnie Rumunia była w planie na 2021 rok ale ze względu na wojnę w Ukrainie postanowiliśmy zmienić kierunek i pojechać do Czeskiej Szwajcarii.
Może i dobrze się stało, że zmieniliśmy plany bo z Rumunii i tak by nic nie wyszło gdyż już pierwszego dnia skuti po przejechaniu 400 km odmówił współpracy. Rozsypało się łożysko w tylnym kole. Awaria była na tyle poważna, że do domu wróciliśmy lawetą gdyż popsute łożysko zaczęło blokować w czasie jazdy tylne koło. Przespaliśmy się i kolejnego dnia pojechaliśmy tą samą trasą samochodem, stąd brak relacji 😉
Przygotowania
Już chyba pomału staje się u mnie tradycją, że przed większym wyjazdem wymyślam sobie dodatkową robotę. Tym razem ilością pracy pobiłem zdecydowanie wcześniejsze przygotowania do wyjazdów zarówno jeśli chodzi o stelaż pod kufry do Hondy jak i BMW.
Przyczepka do skutiego chodziła mi po głowie od dość dawna. W necie można znaleźć kilka gotowych rozwiązań ale ceny są dość wysokie. Hmm … mówię, że ceny gotowych są wysokie a sam nigdy nie policzyłem jaki był koszt poniesiony przeze mnie na zrobienie własnej. Z drugiej zaś strony satysfakcja z jej wykonania bezcenna 😉
Przed poprzednimi wyjazdami miałem dość szczegółowo rozplanowaną trasę. Tym razem m.in. przez przyczepkę, która zajęła mi multum czasu, nie zdążyłem zaplanować wyprawy. Zdecydowałem się kupić gotowy plan wyjazdu. Rzecz dosyć fajna ale jeżeli ktoś się decyduje na takie rozwiązanie to mimo wszystko powinien dokładnie przestudiować co taki plan zawiera i przynajmniej z grubsza wiedzieć co którego dnia jest zaplanowane. Ja niestety tylko pobieżnie przejrzałem tą rozpiskę i stwierdziłem, że będę czytał z dnia na dzień. To było zdecydowanie złe podejście do tematu ale o tym później, bo pora ruszać.
Poniedziałek (10.07) – 370 km
Czas ruszać w drogę
Dzisiejszy dzień to w zdecydowanej większości ekspresówka. To typ drogi, który nie należy do moich ulubionych. Z jednej strony niby szybko połyka się kilometry ale z drugiej strony monotonia. Zdecydowanie wolę lokalne drogi.
Dzisiejszy dzień to również pierwsze kilometry z przyczepką. Generalnie prowadzi się całkiem dobrze. Jedynie mocniejsze podmuch bocznego wiatru czy też pęd powietrza od ciężarówek powodują, że zaczyna się bujać na boki co czuć wyraźnie na skutim. Przez większość drogi jednak jej nie czuję. Słabo ją widzę również w lusterkach, więc zastanawiam się czy nadal za nami jedzie. Tutaj doskonale sprawdza się Agata, kontrolująca przyczepkę 🙂
Nocleg mamy zaplanowany w Krośnie czyli stosunkowo niedaleko granicy ze Słowacją. Po dotarciu na miejsce pora się rozpakować. Do pokoju z przyczepki zabieram dwie torby. Po wyjęciu jednej z nich, przez nieuwagę opada mi pokrywa. Jednocześnie z przodu przygniata pasek od drugiej torby, który dostał się pomiędzy pokrywę a dół przyczepki. W efekcie powstaje duża dźwignia i zawias nie wytrzymuje działającej na niego siły – pęka 🙁
Zawias był wydrukowany na drukarce 3D i trochę się obawiałem takiego rozwiązania ale nie bardzo już miałem czas aby zrobić go inaczej. Na szczęście miałem zapasowy wydruk, więc cztery śrubki i zawias zmieniony. Trzeba będzie uważniej się z nim obchodzić.
Po tych przygodach idziemy w na Stare Miasto aby coś zjeść i trochę pozwiedzać.
Wtorek (11.07) – 320 km
Początek Rumunii
Na dzisiaj jest w planie dojazd do Rumunii. Kilometrów nie jest może bardzo dużo ale większość z nich przypada na drogi lokalne. Nie do końca wiemy czego się można po nich spodziewać, szczególnie że nawigacja pokazuje ponad 5 godzin samej jazdy. Pogoda ładna więc po śniadanku ruszamy w kierunku Słowacji.
Przez Słowację jedziemy drogami dobrej jakości obserwując wielkie pola słoneczników. Przed granicą z Węgrami zajeżdżamy na stację benzynową aby się zatankować jeszcze w euro. Nie wiem czy trafiliśmy na jakąś akcję promocyjną ale po zatankowaniu możemy sobie wybrać prezent: małą torebkę termiczną albo brelok z logiem stacji. Wybieramy torebkę – wielkością idealna na kanapki.
Droga przez Węgry to po prostu kolejne kilometry nawijane na koła. Przed granicą z Rumunią musimy zwolnić bo jakość nawierzchni jest fatalna.
Pierwszy nocleg w Rumunii mamy zarezerwowany w Satu Mare, które znajduje się zaledwie kilkanaście kilometrów od granicy. Na miejscu pojawia się jednak pewien problem bo nawigacja twierdzi, że jesteśmy na miejscu a adresu pod który mieliśmy zajechać nie widać. Szybki telefon do właściciela apartamentu, dostajemy pinezkę z lokalizacją mieszkanka i po małej korekcie miejsca docelowego jesteśmy na miejscu.
Zostawiamy wszystkie zbędne rzeczy, przebieramy się w „cywilne” ubrania i ruszamy na pierwsze zwiedzanie Rumunii. Zgodnie z przewodnikiem najciekawsze zabytki znajdują się w okolicach Placu Wolności, pośrodku którego znajduje się mały park z alejkami, ławeczkami i dużą fontanną. Z parku widoczny jest secesyjny Hotel Dacia, piękny na zewnątrz i w środku. To tyle w teorii o atrakcjach Satu Mare. W praktyce okazało się, że park jest ogrodzony parkanem i aktualnie to jeden wielki plac budowy. Hotel Dacia zamknięty i osłonięty rusztowaniami. Za kilka lat może faktycznie będzie pięknie ale na razie to słaby początek naszej Rumunii.
Na szczęście plac i hotel to nie jedynie atrakcje na Starym Mieście.
Środa (12.07) – 298 km
Maramuresz
Pierwszy punkt programu dnia dzisiejszego to Wesoły Cmentarz. Jest to bardzo popularna atrakcja turystyczna w Rumunii, więc chcąc uniknąć tłumów bez zbędnego ociągania pakujemy się i ruszamy. Do celu mamy 1,5 godziny jazdy. Przy cmentarzu spotykamy dwa motocykle z polskimi rejestracjami. Wymieniamy kilka uprzejmości i ruszamy oglądać ten wyjątkowy cmentarz. Zlokalizowany jest on wokół cerkwi w miejscowości Săpânța. Na nagrobkach wyrzeźbione są scenki z życia pochowanych tam osób. Często obrazki przedstawiają sposób w jaki dana osoba rozstała się z życiem.
Wstęp na cmentarz kosztuje 10 lei od osoby.
Kolejny punkt dnia to Mănăstirea Bârsana, czyli prawosławny zespół klasztorny. Jadąc w jego kierunku podziwiamy charakterystyczne dla regionu Maramureș bogato zdobione bramy.
Sam klasztor wita nas również okazałą bramą znad której wyłania się strzelista wieża drewnianego kościoła, którego dach pokryty jest gontem jodłowym. Na teranie klasztoru znajduje się szereg budynków połączonych ze sobą brukowanymi alejkami, które biegną przez zielone trawniki i rabaty z pięknymi kwiatami.
Pora się trochę po wspinać – jedziemy na Przełęcz Prislop (1416 m n.p.m.), która położona jest na granicy gór Marmaroskich i Rodniańskich. Stanowi ona naturalną granicę pomiędzy Maramureszem i Bukowiną. Nasz plan podróży mówi, że na samym szczycie powinniśmy zjechać z asfaltu i pojechać około 300 m szlakiem do góry. Niestety skuti zdecydowanie nie jest pojazdem off-road’owym i buntuje się na jazdę po kamieniach. Odjeżdżamy więc od asfaltu tylko kawałek i robimy sobie przerwę ma małą przekąskę. Muszę jednak przyznać, że stąd widoczki są również piękne.
Dalej już słuchamy się „przewodnika” i jedziemy do polecanej restauracji Mestecăniș. Na miejscu spotykamy inną parę Polaków, którzy do tej restauracji trafili również za sprawą takiego samego planu podróży jak nasz. Tą restaurację również możemy polecić bo jedzonko bardzo smaczne a za cały obiad zapłaciliśmy niecałe 100 zł.
Żeby nie było tak „różowo” to w czasie obiadu obserwujemy nadciągające czarne chmury a z oddala dochodzą do nas grzmoty. Prognoza pogody nie nastraja optymizmem. Wygląda na to, że z zaplanowanego na dzisiaj kempingu nic nie będzie, więc zabieramy się za szukanie jakiegoś suchego miejsca na nocleg. Na szczęście udaje się znaleźć miejscówkę stosunkowo niedaleko. Zakładamy stroje przeciwdeszczowe i gdy ruszamy zaczyna padać. Po 35 kilometrach dojeżdżamy na miejsce w strugach ulewnego deszczu. Nocka będzie na wyschnięcie zmoczonych rzeczy.
Czwartek (13.07) – 284 km
Bukowina
Rano za oknem ponownie ładna pogoda i po wczorajszym opadzie prawie wcale nie ma śladu.
Wczoraj przejeżdżając przez Przełęcz Prislop opuściliśmy Maramureș i wjechaliśmy do kolejnego regionu, do Bukowiny (Bucovina). Na początek zwiedzamy dwa monastyry obronne: Moldovita (Mănăstirea Moldoviţa) i Sucevița (Mănăstirea Sucevița). Obydwa monastyry pochodzą z XVI wieku i są do siebie podobne, przy czym cerkiew w pierwszym z nich jest w gorszym stanie i malowidła na ścianie północnej są ledwo widoczne. Oba monastyry łączy bardzo zadbana roślinność.
Kilka kilometrów za Moldovitą droga najpierw wspina się a następnie opada w kierunku Sucevity. To odcinek około 30 km ale z dużą ilością winkli 🙂 i ładnych widoczków.
W drodze do wąwozu Bicaz niebo zaczęło się robić czarne i dopadł nas deszcz. Schroniliśmy się przed nim na przystanku autobusowym, na którym spędziliśmy 45 minut :(. Przed pewien czas deszcz tak mocno zacinał, że musieliśmy wejść na ławkę aby nie mokły nam nogi.
W końcu się wypadało (przynajmniej na razie), więc ruszamy dalej. Niebo nadal jednak przykrywają ciężkie chmury, więc na wszelki wypadek zakładamy od razu dodatkowe ubranka przeciwdeszczowe. Była to bardzo dobra decyzja bo przed miejscowością Bicaz ponownie dopada nas deszcz.
Gdy docieramy do Wąwozu Bicaz (Cheile Bicazului) przestaje padać ale niebo jest szczelnie zasłonięte chmurami. Muszę przyznać, że wszystko co czytałem o tym miejscu to prawda. Sama droga przez wąwóz ma około 6 km długości ale wysokość skalnych ścian przekracza 300 metrów co powoduje niesamowite wrażenie. Można się tutaj poczuć trochę klaustrofobicznie bo miejscami wąziutko. Niestety piękno tego miejsca psują budy z pamiątkami.
Trochę pogoda nie jest dla nas dzisiaj życzliwa, więc w wąwozie nie zatrzymujemy się zbyt długo lecz jedziemy w kierunku kolejnej kwatery. Na kilka kilometrów przed dojazdem na miejsce znów zaliczamy oberwanie chmury.
Piątek (14.07) – 156 km
Pierwsza pomyłka
Poranek wita nas poprawą pogody. Mamy nadzieję, że tym razem na dłużej.
Sprawdzając wieczorem jaki plan trasy mamy na dzisiaj, zobaczyłem że słabo wybraliśmy nocleg bo jakieś 20 km minęliśmy polecane do obejrzenia Lacul Roșu, czyli Jezioro Czerwone. To właśnie jeden z tych momentów, gdy wychodzi brak mojego przygotowania do trasy.
20 km to niby nie jest dużo ale nawierzchnia jest makabryczna – najgorsza jak dotąd.
Lacul Roșu to naturalne jezioro zaporowe utworzone w wyniku zawalenia się zbocza w wyniku trzęsienia ziemi, które miało miejsce 23 stycznia 1838 r. Jego nazwa pochodzi od Czerwonego Potoku, który przepływa przez skały z tlenkami żelaza. Jeziorko jest całkiem ładne ale w przeciwieństwie do naszego przewodnika nie zrobiło na mnie jakiegoś dużego wrażenia.
Po raz kolejny jedziemy po strasznych dziurach kierując się do punktu dzisiejszego startu. Po drodze za sugestią z przewodnika odwiedzamy Restaurację Oxygen. Dań obiadowych nie próbujemy bo to dla nas za wcześnie ale kawka a przede wszystkim widoczek z tarasu znakomity.
Dzisiaj pogoda jest dla nas łaskawa, więc dość szybko docieramy na kolejny nocleg. Tym razem to kemping Aquarius w Sighișoara. Kemping jest bardzo kameralny i jego wielką zaletą jest niewielka odległość od starego miasta.
Po rozbiciu namiotu, ruszamy coś zjeść i zaliczamy popołudniowo-wieczorne zwiedzanie miasta.
Sobota (15.07) – 0 km
Sighișoara
Dzisiaj skuti odpoczywa a męczone będą nasze nogi :).
Zjadamy śniadanko i zanim zrobi się gorąco ruszamy na zwiedzanie Sighișoary za dnia.
Tak wybiegając w przyszłość – z perspektywy całego naszego wyjazdu do Rumunii, w mojej subiektywnej opinii, Sighișoara to najładniejsze miasto jakie widzieliśmy.
Tutaj podobnie jak w Satu Mare, mamy „szczęście” trafić na rusztowania. W remoncie jest XIV-wieczna wieża zegarowa i nie ma możliwości obejrzenia panoramy miasta z jej szczytu. Na szczęście tym razem to były jedyne rusztowania jakie spotkaliśmy 🙂
W obrębie starego miasta można znaleźć dom w którym najprawdopodobniej urodził się legendarny Drakula, czyli Wład III Palownik (Vlad Țepeș). Odpuszczamy sobie zaglądanie do środka i zapuszczamy się w urokliwe uliczki.
Trafiamy m.in. na Biserica Mănăstirii, czyli Kościół Klasztorny, który znajduje się prawie w samym centrum starego miasta. Stoi w pobliżu głównego placu starego miasta – Piața Cetății. Najcenniejszym elementem wewnątrz jest chrzcielnica wykonana z brązu z 1440 roku. W tej świątyni oraz kolejnej, którą będziemy zwiedzać są dostępne zalaminowane karty z historią danego miejsca – również w języku polskim.
Ciekawą budowlą (jeśli można to tak nazwać) są zadaszone Schody Szkolne (Scara şcolarilor), które powstały prawdopodobnie w 1662 roku. Z pierwotnych 300 stopni zachowały się tylko 172. Dziś tak jak przed wiekami, wejdziemy nimi ze starego miasta na Wzgórze Szklone, gdzie mieściła się kiedyś szkoła Josefa Haltricha. Ze szkołą sąsiaduje potężny gotycki Kościół na Wzgórzu (rum. Biserica Din Deal) wraz z przylegającym do niego starym niemieckim cmentarzem.
Dużo się dzisiaj nachodziliśmy więc resztę dnia spędzamy leniąc się nad basenem, który mamy na kempingu 🙂
Niedziela (16.07) – 214 km
Kraina Drakuli
Rano zwijamy namiot i ruszamy dalej zwiedzać Transylwanię.
Pierwszy przystanek robimy w miejscowości Viscri. Wieś ta została wpisana na listę światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO dzięki zachowaniu dawnego saskiego układu urbanistycznego wraz z kościołem warownym. Zostawiamy skutiego w cieniu drzewa przy głównej ulicy i idziemy na zwiedzanie.
We wnętrzu twierdzy zostało zgromadzonych wiele eksponatów z minionej epoki. Znajduje się tutaj również wystawa ozdobnych kafli. Z najwyższej kondygnacji masywnej wieży rozciąga się ładny widok na okolicę jak i na samą warownię.
Zgodnie z planem podróży kolejną atrakcją do zwiedzania miała być Twierdza Rupea ale oglądamy ją tylko z daleka bo chcemy mieć więcej czasu na Pałac Peleș. Jadąc do miejscowości Sinaia w której znajduje się pałac, trafiamy na gigantyczny korek, który ciągnie się przez kilka kolejnych miejscowości. Korek generalnie bez jakiejś konkretnej przyczyny. To tak jak u nas często w sezonie letnim często korkuje się Mierzeja Wiślana w drodze na Hel.
Trochę nieśmiało (nie wiem jakie tutaj zwyczaje) mijam samochody stojące w korku. Część samochodu się przesuwa aby zrobić nam miejsce, więc jakoś idzie choć kilometrów słabo ubywa. Dogania nas grupa brytyjskich motocyklistów, pod którą się podłączamy i żwawiej mijamy korek. Całą grupą dojeżdżamy na parking przy pałacu. Na miejscu okazuje się, że to nie Brytyjczycy, lecz nasi rodacy mieszkający na Wyspach 😉
Oprócz korka po drodze, przed wejściem natrafiamy na długą kolejkę do kasy. Tutaj dwie ważne informacje o których nie wiedzieliśmy. Po pierwsze, płatność tylko gotówką. Po drugie, bilety można kupić w trzech opcjach: tylko parter (ostatnie wejście 16:15), parter i pierwsze piętro (15:30), parter oraz pierwsze i drugie piętro (14:45). W ostatniej chwili udaje nam się załapać na środkową opcję. Cena biletu jest całkiem konkretna bo kosztuje nas 100 lei od osoby. Z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że to bardzo dobrze wydane pieniądze. Szkoda, że nie udało nam się załapać na zwiedzanie całości (150 lei) bo pałac jest piękny.
Pałac Peleș położony u podnóży gór Bucegi to dawna rezydencja letnia królów Rumunii Wzniesiony został w latach 1873–1883 z polecenia króla Rumunii Karola I. Chodząc po komnatach z każdym kolejnym krokiem wpadamy w coraz większy zachwyt. O ile Sighișoara była miastem, które najbardziej nam się podobało w czasie zwiedzania Rumunii, to Pałac Peleș jest zdecydowanie numerem jeden jeśli chodzi o obejrzane przez nas budynki. Moim zdaniem to punkt obowiązkowy w planie zwiedzania.
Z pałacu udajemy się do Heaven Camping Bran, gdzie planujemy spędzić dwie noce. Pierwsze wrażenie – „o matko, gdzie my trafiliśmy?” Dojazd na miejsce drogą gruntową. Po przejechaniu przez bramę, gdyby nie kilka przyczep to pomyślałbym, że wjechałem do kogoś na podwórko. Pytamy się gdzie jest recepcja bo niczego takiego nie widać. Okazuje się, że po drugiej stronie zabudowań jest barek, który jest jednocześnie recepcją. Finalnie kemping okazał się wspaniałym miejscem. Dużo zieleni, pod drzewkami zawieszone dla gości hamaki a w barku piwko z nalewaka ;). Dawno nie widziałem tak ładnych i czystych łazienek. Co prawda jeśli byłoby pełne obłożenie na kempingu to myślę, że ich ilość może okazać się niewystarczająca. Jednak teraz nie ma zbyt dużo gości, więc jest rewelacyjnie.
Poniedziałek (17.07) – 77 km
Żar się leje z nieba
Dzisiaj zostawiamy namiot i udajemy się do pobliskiego Zamku Râșnov. W naszym przewodniku mamy informację, że z powodu remontu w 2021 r. zamek był zamknięty. W necie ciężko znaleźć jakiekolwiek info czy remont już się zakończył. Zostawiamy skutiego i kolejką linowo – terenową wjeżdżamy na wzgórze na którym znajduje się zamek. Niestety zamek nadal zamknięty i nie bardzo widać aby coś na jego terenie się działo – porażka.
Do skutiego wracamy na piechotę i ruszamy do Braszowa (Brașov). Na miejscu mały dylemat bo w centrum wszędzie strefa płatnego parkowania. Na jednym ze świateł zatrzymujemy się obok radiowozu i pytamy pana policjanta, czy motocykle również płacą za postój. Otrzymujemy informację, że podobno tak. Nie do końca jestem przekonany, że tak fatycznie jest bo później widzieliśmy motocykle zaparkowane w różnych dziwnych miejscach ale one miały miejscowe tablice rejestracyjne ;). Finalnie decydujemy się zostawić skutiego na parkingu płatnym i ruszamy zwiedzać.
Pierwszy na naszej drodze jest Czarny Kościół (Biserica Neagră). Świątynia została zbudowana przez Sasów siedmiogrodzkich w XIV wieku. Jest ona największą budowlą sakralną Rumunii i swoją masywną sylwetką dominuje w panoramie starego miasta. Kościół przyjął taką nazwę po pożarze miasta z 1689 r., w wyniku którego mury kościoła poczerniały. W 2014 r. miał miejsce remont kościoła i obecnie jego mury czarne już nie są.
Tuż za kościołem znajduje się główny plac starego miasta – Piața Sfatului. Otoczony jest urokliwymi kamieniczkami a na środku stoi ratusz z 1420 r. W północnej części rynku znajduje się cerkiew prawosławna Zaśnięcia Matki Boskiej z 1896 r. Jest bardzo ciekawie zlokalizowana, bo w ciągu kamienic widać tylko jej fasadę z bramą wejściową a sama świątynia skrywa się w ciasnym podwórzu.
Z przestronnego placu idziemy do dzielnicy Șchei w której znajduje Strada Sforii – najwęższa ulica w Braszowie i w Rumunii. Uważana jest również za jedną z najwęższych ulic w Europie. Jej szerokość waha się od 111 do 135 centymetrów i ma długość 80 metrów. Niestety cała jest pomazana szpetnymi grafikami.
Po przerwie na obiad wdrapujemy się na jedno z okolicznych wzgórz aby z niego obejrzeć panoramę miasta i spalić trochę kalorii 😉
Wśród miejskich murów panuje dzisiaj straszliwy skwar. Temperatura w cieniu to 34 st., więc z przyjemnością wracamy na kemping aby odpocząć wśród zieleni ze złocistym napojem w ręku.
Wtorek (18.07) – 275 km
Transfogarska
W nocy obudziła nas burza ale na szczęście chyba tylko kawałkiem o nas zaczepiła.
Pierwszy w planie na dzisiaj jest Zamek Bran. Okazuje się, że zamek jest tylko kilka kilometrów od nas, więc spokojnie mogliśmy go zwiedzić wczoraj zamiast Zamku Râșnov. W ten właśnie sposób, kolejny raz mści się na mnie nieprzygotowanie do planu podróży.
Częściowo się pakujemy, zostawiamy namiot aby wysechł i jedziemy do zamku. Tym razem udaje się znaleźć dla skutiego darmową miejscówkę choć większość miejsc w pobliżu zamku jest płatnych.
Może to wpływ Pałacu Peleș, który nas zachwycił ale Zamek Bran odbieramy jako mocno przeciętny i chyba nie wart 60 lei za osobę …
Wracamy na kemping i kończymy się pakować. Już za chwilę czekają na nas winkle, agrafki i wspaniałe widoki na pierwszej wysokogórskiej trasie, czyli „to co tygryski lubią najbardziej”. W sumie to może nie „tygryski” lecz „misie” ale o tym za chwilkę 😉
Przed wyjazdem szybka kawka i ruszamy w drogę. Jadąc w kierunku Drogi Transfogarskiej mijamy po drodze Zamek Poenari (Cetatea Poenari) będący kiedyś siedzibą słynącego z okrucieństwa Włada Palownika, czyli pierwowzoru literackiej postaci Drakuli. Dzisiaj jest wtorek a zgodnie z informacją jaką posiadamy, w poniedziałki i wtorki atrakcja jest zamknięta. Jedziemy więc dalej w kierunku zapory na rzece Ardżesz.
W wyniku przegrodzenia rzeki zaporą, której budowa zakończyła się w 1965 roku, powstało największe jezioro zaporowe w Rumunii – Jezioro Vidraru. Mimo, iż nie jestem fanem tego typu konstrukcji to muszę przyznać, że wielkość budowli robi wrażenie. Wysokość tamy to prawie 170 metrów, więc patrząc w dół czuję lekkie zawroty głowy.
Zbliżając się do dzisiejszego głównego celu podróży, nasze telefony zaczynają wyć jakby włączyła się w nich jakaś syrena alarmowa. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim i zakładam, że to jakaś natywna funkcjonalność Androida będąca odpowiednikiem naszego krajowego Alertu RCB. W ten sposób dostaliśmy ostrzeżenie, że wjeżdżamy w region zamieszkały przez „misie” czyli niedźwiedzie brunatne. W całej Rumunii żyje 50% europejskiej populacji tych zwierząt, z czego ich większość zamieszkuje właśnie Góry Fogarskie (Munții Făgăraș).
Niedługo później trafiamy na zator na drodze, którego powodem jest właśnie niedźwiedź. W sumie to powodem są kierowcy samochodów, którzy zatrzymują się aby zrobić „misiowi” zdjęcie. Przy jednej z takich kolejnych sesji zdjęciowych niedźwiedź przechadza się drugą częścią jezdni tak gdzieś w odległości 2-3 metrów od nas. O ile w samochodzie można czuć się bezpiecznym w takiej sytuacji to nam zaczęło się robić cieplutko na tak bliskie spotkanie. Chciałem aby samochód, który nas blokował jak najszybciej pojechał dalej. Na szczęście napotkane niedźwiedzie nie bardzo się nami interesowały. Wygląda na to, że są przyzwyczajone do pozowania 😉
Wspinamy się coraz wyżej i wyżej aby w końcu po przejechaniu tunelu osiągnąć szczyt drogi położony na wysokości 2042 m n.p.m. Na tej wysokości skuti pokazuje, że jest jedynie 17 st. co w porównaniu z wczorajszym upałem w Braszowie stanowi dużą zmianę. Mimo, iż mamy drugą połowę lipca to śniegu tutaj jest nadal całkiem sporo. Po krótkiej przerwie zaczynamy jechać dalej, tym razem do dołu. Co pewien czas zatrzymujemy się aby podziwiać zachwycające widoki. Tych miejsce jest tak dużo, że chciałoby się zatrzymywać co chwilę … po prostu jest cudownie 🙂
Dzień dzisiejszy kończymy w mieście Sybin (Sibiu), gdzie trafiamy na zdecydowanie najgorszą miejscówkę w naszej podróży. Obskurne wejście do budynku a i samo mieszkanie czystością nie grzeszy 🙁
Aby jak najmniej czasu spędzić w mieszkaniu, ruszamy na zwiedzanie starego miasta. Kierując się w stronę Dużego Rynku (Piața Mare) mijamy pod drodze Sobór Trójcy Świętej czyli najważniejszą prawosławną świątynię w mieście z bardzo charakterystyczną elewacją (fotka poniżej). Podobno warta jest również obejrzenia w środku ale niestety jest już zamknięta. Powoli robi się ciemno ale to nawet dobrze, bo ładne podświetlenie budynków robi na nas duże wrażenie. Docieramy do rynku, przy którym mieszczą się bardzo ładnie odnowione zabytkowe kamieniczki. Sybin jest uznawany za jedno z najładniejszych miast w całej Rumunii. Przychylam się do tej opinii choć numerem jeden pozostaje dla mnie Sighișoara. W północnej części placu wznosi się Wieża Ratuszowa. Przechodząc pod nią wchodzimy na Mały Rynek (Piața Mică). Podobnie jak na Dużym Rynku tutaj także znajdują się liczne restauracje i kawiarenki. Jednym z symboli Sybinu jest Most Kłamców. Jest to pierwszy żeliwny most wzniesiony w całej Rumunii. Z mostem związanych jest wiele legend. Najbardziej znana mówi, że most runie jeżeli osoba na nim stojąca skłamie.
Zwiedzanie kończymy w jednej z knajpek Małego Rynku aby uzupełnić płyny 😉
Środa (19.07) – 265 km
Transalpina
Na dzisiaj mamy przewidzianą tylko jedną atrakcję – Transalpinę, czyli najwyżej położoną drogę kołową Rumunii. Na przełęczy Urdele osiąga ona wysokość 2145 m n.p.m. Całość trasy to 148 km z niezliczoną ilością zakrętów 🙂 Wszystkie te atrakcje czekają na nas więc pora ruszać w drogę. Przed nami jeszcze trochę kilometrów do przejechania zanim dojedziemy do drogi 67C.
Nawierzchnia na Transalpinie jest zdecydowanie lepsza niż na Transfogarskiej, gdyż dopiero od jesieni 2012 roku na całej długości jest nawierzchnia asfaltowa. Można więc powiedzieć, że to stosunkowo nowa droga choć według niektórych źródeł historycznych pierwszy szlak został tutaj wytyczony już w czasach rzymskich na przełomie I i II wieku. Ze względów militarnych Transalpina została rozbudowana przez Niemców w czasie I wojny światowej i była również przez nich utrzymywana podczas II wojny światowej. Po rumuńskiej rewolucji z 1989 roku w wyniku której obalono reżim komunistyczny Nicolae Ceaușescu, droga stopniowo popadała w ruinę. Jej poszczególne elementy konstrukcji były rozkradane. Dopiero w 2008 roku władze Rumunii podjęły decyzję o przebudowie drogi i nadaniu jej aktualnego wyglądu.
W moim odczuciu Transalpina jest technicznie trudniejsza od Transfogarskiej. Paradoksalnie może to właśnie wynika z jakości nawierzchni bo można tutaj mocniej odkręcić manetkę i nie trzeba tak bardzo uważać na dziury. Trzeba jednak uważać na inne „przeszkody”. Jadący z przeciwka motocykliści pokazują aby zwolnić. Po wyjechaniu z zakrętu ukazuje nam się grupka osiołków, które spacerują po drodze skutecznie utrudniając przejazd.
Niektóre zakręty połączone są z ostrym podjazdem pod górę. Skuti trochę ma z nimi problemy – odkręcona do końca manetka a on nie ma siły aby nas pociągnąć. To pierwsza trasa wysokogórska na której tak ewidentnie brakuje mocy. Wspinamy się jednak cały czas w kierunku Przełęczy Urdele. Po dojechaniu do niej robimy sobie dłuższy postój w ustronnym miejscu. Posilamy się i napawamy widokami.
Na dzisiaj w planie był kemping ale prognozy zapowiadają burze na popołudnie i noc, więc rano znaleźliśmy kwaterę po drugiej stronie przełęczy. Ruszamy w jej kierunku. Po dłuższym czasie, gdy trafia się prosty odcinek przez jakieś miasteczko orientuję się, że nawigacja „krzyczy: zawróć!”. Zupełnie nie wiem o co chodzi a dodatkowa zaczynają się nad nami zbierać ciężkie chmury. Czyżbym po niewłaściwej stronie przełęczy zarezerwował nocleg? Próbuję zorientować się gdzie jesteśmy i w którą stronę właściwie powinniśmy jechać. Po raz kolejny mści się na mnie nieprzygotowanie do wyjazdu 🙁
Kwatery nie da się anulować, więc finalnie wracamy w kierunku przełęczy.
Wieczorem na spokojnie analizuję dzisiejsze zamieszanie i okazuje się, że przez brak znajomości trasy źle pojechałem. Plan podróży zakładał przejazd Transapliny od południa na północ. Ja w nawigacji wyznaczyłem drogę do „pinezki” wskazującej Przełęcz Urdele a nawigacja poprowadziła nas najkrótszą drogą od ostatniego noclegu, czyli od strony północnej. To moja największa „wtopa” jeśli chodzi o brak znajomości trasy. Z drugiej strony to dwa razy miałem możliwość przejechania Transalpiny 😉
Czwartek (20.07) – 305 km
Ostatni dzień w Rumunii
Prognoza jednak się nie sprawdziła i w nocy nie padało. Kwatera okazała się jednak bardzo fajna. Nikogo poza nami tam nie było więc mieliśmy cały dom do własnej dyspozycji.
Wczoraj miałem wrażenie, że przyczepka łatwiej wpada w „wężykowanie”. Jak ją ruszam na postoju to zdecydowanie za duży jest luz na przegubie łączącym ją ze skutim. Zdejmuję gumową osłonę i okazuje się że awarii uległo jedno z łożysk i to powoduje luz – niestety nie mam możliwości naprawy tego 🙁
Ruszamy w kierunku Oradei gdzie mamy zaplanowany kolejny nocleg ale najpierw po drodze chcemy zwiedzić kopalnię soli Turda (Salina Turda). Na miejscu spotyka nas niemiła niespodzianka – przy wjeździe na parking mieszczący się najbliżej kopalni jest znak informujący o zakazie wjazdu dla motocykli – normalnie jakaś dyskryminacja 🙁 Jedziemy na kolejny parking na którym zostawiamy skutiego. Na niebie czarne deszczowe chmury, więc owijamy kurtki motocyklowe w kurtkę przeciwdeszczową aby nam wszystko nie zmokło. Gdy idziemy w kierunku kopalni, zaczyna padać.
Sama kopalnia zdecydowanie warta obejrzenia. Według informacji jakie przeczytaliśmy w przewodniku, pierwsze wzmianki o kopalni pochodzą z 1271 roku. Finalnie kopalnię zamknięto w 1932 roku a w latach 2008-2010 przeprowadzony jej adaptację do celów turystycznych. Zwiedzając kopalnię oglądamy kilka mniejszych sal w których można podziwiać formacje skalne oraz zabytkowe narzędzia i urządzenia służące do wydobywania soli. Jednak największe wrażenie robi główna komnata Saliny. Jest ona tak ogromna, że mieści w sobie m.in. amfiteatr, diabelski młyn, pole do minigolfa, tory do kręgli i plac zabaw, a także podziemne słone jezioro, po którym można przepłynąć wypożyczoną łódką. Zwiedzając kopalnię trzeba pamiętać, że mimo iż na zewnątrz jest gorąco, to tutaj temperatura jest stała przez cały rok i wynosi około 12 st. a wilgotność jest na poziomie 80%.
Po powrocie do skutiego okazuje się, że musiało dobrze lać pod naszą nieobecność. Na szczęście owinięcie w kurtki przeciwdeszczowe zdało egzamin i poza niewielkimi zaciekami kurtki są suche.
Na koniec dnia docieramy na kemping w Oradei. Na części przeznaczonej dla namiotów jesteśmy sami. Kemping jest mikroskopijnych rozmiarów ale jest bardzo przyjemny. Rozkładamy namiot i ruszamy na zwiedzanie – jak zwykle w kierunku starego miasta.
Oradea to ostatni punkt na mapie naszej wędrówki po Rumunii. W drodze na stare miasto wstępujemy do restauracji aby zjeść obiadek. Miejsce bardzo klimatyczne ale pierwszy raz w Rumunii trochę przeraził mnie rachunek. No cóż, ostatni wieczór w Rumunii to można zaszaleć 😉 Z pełnymi brzuszkami idziemy w kierunku Placu Unii (Piața Unirii) – to powstałe w XVIII wieku, historyczne i kulturalne centrum Oradei. Współczesny wygląd plac uzyskał dzięki wybudowaniu istniejących do dziś budynków: Ratusza, Pałacu Episkopatu Greckokatolickiego, Pałacu Czarnego Orła, Pałac Adolfa Moskovitsa. Podobnie jak Sybin, Oradeę zwiedzamy po ciemku. Tutaj również wszystkie budynki są pięknie podświetlone tworząc wspaniały klimat.
Piątek (21.07) – 444 km
Powrót do kraju
Pierwotnie zakładaliśmy, że w Oradei zostaniemy dwie noce aby na spokojnie móc zwiedzić miasto w ciągu dnia. Niestety na sobotę są fatalne prognozy pogody, więc już dzisiaj wrócimy do Polski. Zanim to jednak nastąpi to pakujemy się, zostawiamy przyczepkę i ciuchy motocyklowe na kempingu i jedziemy jeszcze choć trochę połazić po starym mieście. Skutiego zostawiamy na zakazie zatrzymywania i postoju tuż przy Pałacu Czarnego Orła. Wczoraj wieczorem widziałem, że stało tu kilka motocykli, więc może się uda 😉
Oradea za dnia też jest bardzo ładnym miastem, choć moim zdaniem „wersja nocna” jest ładniejsza. Wieczorem wszystkie knajpki były zajęte i było bardzo gwarno. Teraz to trochę „wymarłe miasto”. Część lokali jest jeszcze zamknięta. Zapewne były otwarte do późna w nocy, więc trzeba trochę odpocząć. Znajdujemy jednak miejsce, gdzie na spokojnie można się napić pysznej kawki.
Trochę zatraciliśmy się w czasie chodząc uliczkami tego miasta a dzisiaj przed nami jeszcze całkiem spory kawałek drogi. Wracamy na kemping aby dokończyć pakowanie. Korzystam jeszcze z basenu bo jest bardzo gorąco. Trochę przeraża mnie perspektywa założenia ciuchów motocyklowych …
Ruszamy z Oradei około 15:00 i już po 30 kilometrach musimy zatrzymać się na granicy. Kolejka makabryczna a stoimy w pełnym słońcu. Obserwujemy mundurowych, którzy niespiesznie w każdym z samochodów każą otworzyć bagażnik. Zastanawiam się czy nam też będą chcieli zajrzeć do kufra lub do przyczepki. Tam zaglądać jednak nie chcą ale pierwszy raz zdarzyło mi się, że chcieli ode mnie dowód rejestracyjny skutiego.
W końcu po ponad godzinie oczekiwania udało się przekroczyć granicę i wjeżdżamy na Węgry. Niebo zaczyna się chmurzyć i wzmaga się boczny wiatr. Uszkodzone łożysko w przegubie przyczepki trochę utrudnia jazdę bo przy tych bocznych podmuchach szybko zaczyna wężykować. Muszę więc jechać wolnej. Na domiar złego niebo robi się coraz bardziej granatowe aż w końcu dopada nas deszcz. Chronimy się na stacji benzynowej na której też trochę się posilamy.
Wygląda na to, że przestało padać, przynajmniej chwilowo. Zakładamy na siebie dodatkowo ubranka przeciwdeszczowe i ruszamy dalej. Niestety deszcz towarzyszy nam przez całą drogę – zapewne niebo płacze razem z nami, że to już prawie koniec urlopu 🙁
Po ciemku, bardzo zmęczeni docieramy na nocleg w Sanoku.
Sobota (22.07) – 0 km
Sanok
Dzisiaj drugi raz w czasie tego wyjazdu skuti ma wolne a my z buta ruszamy na zwiedzanie Sanoka.
Na początek odwiedzamy Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. To pierwsze i największe pod względem liczby zgromadzonych obiektów muzeum etnograficzne w Polsce założone po drugiej wojnie światowej. Muzeum prezentuje kulturę ludową pogranicza na obszarze pogórza oraz wschodniej części polskich Karpat (Bieszczady, Beskid Niski). Cały teren podzielony jest względem grup etnograficznych, które zamieszkiwały dawniej te tereny: Pogórzanie, Bojkowie, Łemkowie i Zamieszańcy.
Faktycznie obiektów jest bardzo dużo, choć trochę szkoda, że do niektórych z nich można zajrzeć jedynie z przewodnikiem. Mimo wszystko muzeum warte obejrzenia. Na miejscu można też skosztować wyrobów przygotowanych według starych receptur. Nam najbardziej smakował kwas chlebowy nalewany „z kija”.
Po muzeum idziemy w kierunku Rynku. Tutejszy rynek powstał jeszcze w średniowieczu i służył lokalnym kupcom jako miejsce na targ i jarmarki. Dzisiejszy rynek został wytyczony przez władze austriackie końcem XVIII wieku. Jest to rynek o kształcie kwadratu, otoczony przepięknymi kamienicami. Mieszkańcy Sanoka i okolic potocznie stosują nazwę Duży Rynek, mówiąc o rynku sanockim oraz Mały Rynek mówiąc o Placu św. Michała.
Przy Dużym Rynku znajduje się pięknie wyremontowany Ratusz Miejski. Tuż obok ratusza usytuowany jest Klasztor Ojców Franciszkanów, którego wieża góruje nad rynkiem. Przy Małym Rynku jest zaś zbudowany w drugiej połowie XIX wieku Kościół Farny.
Po całym dniu chodzenia i zwiedzania, trzeba się posilić i oczywiście uzupełnić płyny 😉
Niedziela (23.07) – 393 km
Droga do domu
Dzisiaj powrót do domu.
Jeśli chodzi o atrakcje to jest jeden punkt programu – Kładka nad Sanem. Wisząca kładka nad rzeką od dziesiątek lat łączy miejscowości Wara na zachodnim brzegu rzeki i Siedliska na wschodnim. Jest to wyjątkowe miejsce i podróżując po Bieszczadach, warte odwiedzenia.
Pozostała część drogi do domu przebiegła bez większych problemów jak i bez atrakcji wartych odnotowania.
Podsumowanie
Jeżeli chodzi o naszą wyprawę do Rumunii to mam trochę mieszane odczucia. Z jednej strony wspaniała natura i wiele ciekawych miejsc i miast do obejrzenia. Z drugiej strony widać tutaj jeszcze bardzo dużo pozostałości z czasów głębokiej komuny, które rażą. Można zaobserwować także bardzo duże rozwarstwienie społeczne w sferze materialnej. Są wioski z rozpadającymi się domostwa a tuż obok wielkie rezydencje. Na drogach zaś równie często można spotkać furmankę, co luksusowy samochód, który „przed chwilą” wyjechał z salonu.
Generalnie to chyba nie jest kraj, gdzie od razu mógłbym powiedzieć, że na pewno wrócę. Może kiedyś chciałbym pojechać dalej w kierunku Morza Czarnego … zobaczymy.
Na koniec trochę statyki. W podróży byliśmy 14 dni. Łącznie przejechaliśmy 3.401 km. Zużyliśmy 148 l benzyny. Dało to średnią 4,36 l/100km, przy czym najmniejsze spalanie jaki się udało uzyskać to 4,05 l/100km a najwyższe 5,02 l/100km. Są to wartości mniejsze niż we Włoszech. Można więc z tego wyciągnąć wniosek, że skuti z przyczepką pali mniej niż z kuframi bocznymi.
Tym razem skuti zużył też około 0,5 l oleju – mam wrażenie, że dała mu w kość Transaplina.














































































































































































































































































































































































































































































































































































































































































































































